Przejdź do treści

Papua Zachodnia

Trekking do kraju Yali przez płaskowyż Elit 

papua-zachodnia

Nowa Gwinea to wyspa o drugiej największej powierzchni na świecie, ustępuje miejsca jedynie Grenlandii. Zaraz za nią znajdują się odpowiednio Borneo oraz Madagaskar. Na zachodniej części Nowej Gwinei leży Papua Zachodnia, która administracyjnie należy do Indonezji. Za odrysowaną przy linijce granicą znajduje się Papua-Nowa Gwinea, której jest pod protektoratem Wielkiej Brytanii.

Indonezja jako największe państwo wyspiarskie, a także czwarte najludniejsze na świecie, charakteryzuje się ogromną różnorodnością, Wyróżniamy tu setki dialektów, różne wierzenia, zróżnicowaną architekturę oraz kulturę. Nie bez powodu wyprawę na Papuę Zachodnią, zwaną przez miejscowych- Irian Jaya opisujemy niezależnie. Papua różni się całkowicie od reszty kraju. Na Papui czas się zatrzymał, ciągle obecne jest tu życie plemienne, a wiele plemion żyje bez kontaktu z cywilizacją, ponad to miejscowa ludność ma rysy zbliżone do ludów zamieszkujących Ocenię. Również odczuwalny jest silny ruch niepodległościowy, w którym jego zwolennicy dążą do oderwania Papui Zachodniej od reszty kraju. Niestety Indonezja ma interes w utrzymaniu prowincji w swoich ryzach. Interesem tym są kopalnie złota. 

W dodatku w nocy temperatura spada poniżej zera, to zaskakujące, ale na płaskowyżu Elit zdarzają się przymrozki.

Dotarcie na wyspę

Droga do Papui, z noclegami na lotniskach czy na ławkach w centrum miasta, zajęła nam 5 dni. Żeby dotrzeć na Nową Gwineę trzeba pokonać blisko połowę globu. Naszym celem było dotarcie do Wameny, która znajduje się w samym środku Papui Zachodniej. Wamena leży w głębokiej dolinie, co dodatkowo zwiększa jej izolację, ponad to jest największym miastem na świecie, do którego nie można dopłynąć ani dojechać.

Dolina Baliem

Wyprawa do kraju Yali

Na Papui udajemy się na 11 – dniowy trekking. Trasa wiedzie początkowo przez południowo- wschodnią część Doliny Baliem, przez lasy deszczowe wśród osad plemion Dani. Następnie przemieszczamy się przez wielką błotną kalderę -płaskowyż Elit, po zejściu z którego docieramy do kraju Yali. Naszym celem jest dotarcie do wioski Piliam, z której wracamy okrężną drogą, często zmuszeni iść korytem rzek, przez góry oraz gęsty las deszczowy.

Trekking zaczynamy 28 lipca, okazuje się, że nasi tragarze są wyjątkowo młodzi, jeden z nich ma może 12 lat (Apus), drugi 15 (Julius), trzecie jest dopiero w podobnym do nas wieku (Mabed). Na pytanie, ile najstarszy z nich ma lat, nie uzyskujemy jasnej odpowiedzi, zastanawiamy się, czy to możliwe, że nie wiedzą ile mają lat? Cała trójka tragarzy to Mekowie, pochodzący z plemion, które zamieszkują rejony jeszcze dalsze niż plemiona Yali. Nasz przewodnik o imieniu Rommy pochodzi z plemienia Lani, które zamieszkują północną część doliny Baliem. Ma 47 lat oraz przemierzył Papuę wzdłuż i wszerz.

Pierwszy dzień to prosta droga z widokami na góry i wartkie rzeki w dolinach. Już pierwszego dnia spotykamy starszego Papuasa „ubranego” tylko w tykwę. Młodzi ludzie w zasadzie już tak „nie chodzą”. Obecnie ubrania są łatwo dostępne, mimo to starszym osobom ciężko zmienić swoje przyzwyczajenia.

Po paru godzinach docieramy do Hitugi. We wiosce widzieliśmy sporo biegających dzieci oraz kościół w budowie. W Hitugi spędzamy pierwszą noc w tradycyjnym domu.

W każdym z domów w centralnym punkcie znajduje się palenisko, które służy zarówno do przyrządzenia jedzenia, jak i ogrzania pomieszczenia. Tak, w środku tych drewnianych chatek znajduje się palenisko. W środku robi się bardzo ciepło, szczególnie pod dachem. W domku pojawia się jeszcze inny mały, niewidoczny problem – insekty, które powodują, że nogi i ręce wyglądają jak wojna i pokój napisana brajlem. Nie wiem czy są to pluskwy, czy może wszy? Wiemy, że swędzi. No i nie wspomnieliśmy o jeszcze jednym, trochę większym problemie. Mianowicie w środku nocy szczury zaczęły podgryzać palce u stóp. Pojawiające się prusaki i karaluchy nie są niczym nadzwyczajnym dla kogoś, kto mieszkał w akademiku, czy spędził miesiąc w Indiach. A tak szczerze- było ich wyjątkowo mało.

W Hitugii udało nam się pobawić z dziećmi w „chowanego”. Zabawa zaczynała się za każdym razem, kiedy wyciągałem aparat. Drugiego dnia mijamy wiele wiosek, w tym jedną „dziką”, czyli bez kościoła. Wszędzie jest dużo dzieci i wszędzie mamy taką samą obserwację: są bardzo radosne, żywe i „zagilone”. Z każdego miejsca słychać głośne wołanie – „gula gula”, warto zabrać ze sobą cukierki.

Atrakcji w drodze dostarcza przekraczanie wartkich potoków, które pokonujemy po mostkach zrobionych z przewróconych drzew. Należy również nie zapominać, że cały czas mozolnie pokonujemy metry w pionie; z 1700 m n.p.m. musimy dostać się na 3700 m n.p.m. No i wszędzie otacza nas dżungla…. ciemna, zamglona oraz bagnista z kładkami z przewróconych drzew.

Drugi nocleg spędzamy w Kiromie, do której według Rommy’ego mieliśmy iść trzy dni. Wcześniej nie wspomniałem, że małe domki plemion Dani okazują się być „dwu piętrowe”. W Kiromie decydujemy się na nocleg na piętrze. Już przygotowani na wysoką temperaturę łatwiej zasypiamy, ale za to znacznie szybciej się budzimy – dym z ogniska ulatnia się dachem, a wcześniej gromadzi właśnie na poddaszu. Zapomniałem dodać, że tej nocy nie było gryzoni, za to był świniak, który sapał sobie w nocy. Szczęśliwie pozostał na poziomie zero. Za Kiromą czekało nas kilka trudnych przepraw przez rzekę Mugę. Przez gęsty las w miarę możliwości warto poruszać się wzdłuż rzek lub po ich dnie. W naszym przypadku stan wody pozwalał na sprawne przechodzenie pomiędzy brzegami.

Na koniec dnia dowiadujemy się jak w 40 minut, korzystając z różnych materiałów lasu tropikalnego, można zbudować szałas.

Nasz przewodnik (Rommy) ostrzega nas, że trasa, jaką mamy przejść następnego dnia, jest zbyt długa i musimy podzielić ją na dwie części. Jako, że za każdym razem tak mówił i tym razem uznałem, że po prostu nie chce mu się za bardzo forsować. Akurat tym razem wyjątkowo miał rację. Na początku wymagające podejście na płaskowyż. Później przejście przez mocno bagienny teren, tu co jakiś czas czekają nas strome podejścia. Mijamy przeróżne krajobrazy, w tym „księżycowy” – ogromna przestrzeń porośnięta paprociami. Sam wierzchołek Elit mijamy bokiem. Następnie trafiamy na pustkowie, które jest okryte bardzo złą sławą. Ogromna przestrzeń, często z ograniczoną widocznością, gdzie bardzo łatwo się zgubić. W dodatku w nocy temperatura spada poniżej zera, to zaskakujące, ale na płaskowyżu Elit zdarzają się przymrozki. Po drodze mijamy wbite w ziemię kije, które świadczą o tym, że ktoś został w tym miejscu już na zawsze.

Gdy docieramy do końca pustkowia, czeka nas bardzo strome zejście. I tu niespodzianka, myślałem, że będziemy schodzić podobnie, jak to było przy podchodzeniu – powoli przez dżunglę, a tu… pionowe skały. W końcu jesteśmy na 3700, ale aż takiej wspinaczki się nie spodziewaliśmy.

Na wspomnianych skałach pojawiają się drabinki (kawałki przytwierdzonego drewna). Wszystko jest niesamowicie śliskie, zabłocone, a już najbardziej śliskie są mokre i zabłocone drabinki. Aha, nie wspomniałem wam, że to już 4 dzień trekkingu, czyli jakoś 3,5 dnia w deszczu (tylko pierwszy dzień był zachęcający). Podczas naszej wspinaczki leje już totalnie. Po półgodzinnym zejściu zapada zmrok, jak się okazuje mamy przed sobą jeszcze ponad 3 godziny drogi, a 9 już za nami. Zrobiło się ciemno, przez to, że się śpieszyliśmy nie było czasu na posiłek. Żeby było jeszcze ciekawiej, mój plecak po tylu godzinach deszczu waży co najmniej 22 kg. Na jednym z bardziej stromych momentów urywa się pode mną cienki drewniany szczebel, jak i cała reszta konstrukcji, która trzymała mnie na pionowych skałach (pseudo poręcze). Moja waga, plus plecak dają z 40 kg więcej niż cały dobytek Papuasa. Nie ma co się dziwić, że drabinka dała za wygraną, na co dzień nie musi spełniać aż tak wygórowanych wymagań. Jako, że mam pod sobą 10 metrów urwiska perspektywa upadku nie brzmi dobrze. Niestety zacząłem lecieć w dół, po około 3 metrach udało mi się zaczepić o skały. Część „poręczy”, którą ciągle trzymałem w ręku także zatrzymała się na skalnej półce. Koniec końców udało mi się opanować sytuację i bezpiecznie zejść. No dobra, ale my mieliśmy czołówki, a nasi kompani nie, więc jak potrafili wręcz skakać po tych skałach bez żadnego światła? Nie wiem i pewnie nigdy się tego nie dowiem. Po 12 godzinach wymagającej przeprawy docieramy do chatki w środku lasu. Tego dnia rozłożyliśmy sobie pierwszy raz namiot w samym środku tropikalnego lasu.

Zapomnieliśmy wspomnieć, że na tę noc w domku zatrzymało się również 7 wędrujących miejscowych kobiet. Niesamowitą rzeczą było to, że Rommy w pierwszej kolejności nałożył ogromne ilości jedzenia spotkanym podróżnym, a Juluis, Apus oraz Mabed nie dostali nic. Szybko na to zareagowaliśmy i pomimo morderczego dnia podzieliliśmy naszą porcję na pięć. Zresztą już pierwszego dnia, gdy Rommy zastosował hierarchię przy posiłkach – najpierw my, potem oni, od razu się zbuntowałem. Przy kolejnym posiłku już wspólnie nakładaliśmy do misek ryż, mięso z konserwy albo niezastąpioną zupkę chińską z dodatkiem warzyw.

W kraju Yali

Następnego dnia droga zamieniła się w potok. Brodząc często po kolana w wodzie dotarliśmy do wioski Piliam w kraju plemienia Yali. Tutaj tradycja przeplata się z nowoczesnością, wśród tradycyjnych papuaskich domów stoją i te nowoczesne (drewniane pokryte blachą). Widzimy również szkołę, w której na tablicy wypisana jest stała formuła. Widnieje ona na wypadek, gdyby ktoś przyszedł sprawdzić jak z nauczaniem. W szkole czasami nocują turyści, my zawsze wybieraliśmy miejscowe chatki.

Rząd Indonezji pragnie wyrównać poziom rozwoju pomiędzy prowincjami, a rozwiniętą częścią kraju. Na Papuę przesyła ubrania oraz buduje nowe domy. Tak naprawdę chodzi o to, że Papua ma skarb, Papua ma złoto. Trwają ciągłe walki o niepodległość tego rejonu, jednak wszystko na nic. Często dochodzi do aktów przemocy czy zniewolenia lokalnej ludności. Trudny los Papuasów, którzy często są traktowani jako gorsi, niewiele się zmienia.

Wioska Piliam nie jest już tak „dzikim” miejscem. Wpływają na to zarówno plany rządowe próbujące wyrównać poziom życia na prowincji z resztą kraju, a także lotnisko dla awionetek znajdujące się niecałe 5 km drogi od Piliam.

Papuasi za sporą opłatą chętnie pokazują swoje obrzędy. Nam wystarczyła możliwość wspólnego spędzenia czasu przy ognisku. Na wyświetlaczu aparatu pokazywaliśmy zdjęcia zrobione podczas wyprawy, co stworzyło między nami bliższą więź.

Tubylcy są niesłychanie sympatyczni, zresztą jak większość spotkanych przez nas Papuasów. Pamiętny jest również gest powitalny, gdzie poprzez długie uściśnięcie dłoni można wiele wyrazić.

Mieliśmy przyjemność przebywać wśród 4 plemion, a na całej wyspie jest ich około trzystu (każde ze swoim dialektem). Na powyższym zdjęciu widać, że ludność Yali jest niskiego wzrostu. W okolicach Wameny ludzie są wyżsi, choć ciągle znacznie niżsi od Europejczyków, to ci mieszkający głęboko w dżungli są rasą karłowatą.

Do świata „ludzi neolitu” cywilizacja wkracza coraz śmielej. Powoduje to powolną zmianę świata Papuasów, którzy oswoili się ze światem zachodu. Nowoczesność przynosi wiele dobrych rzeczy, na przykład leki (choć często na choroby, które sama przyniosła).

Powrót do Wameny

Z Piliam wracamy inną drogą. Z wioski położonej w dolinie ponownie ruszyliśmy w górę, w kierunku pobliskich wiosek – Prongoli oraz Lurutek. W Lurutek oglądaliśmy miejscowe domy, w jednym z nich gospodarz pokazał nam swoje zdjęcia. Wieczorem, podczas spaceru wokół chat, w jednej z nich zobaczyliśmy mężczyzn „ubranych” tylko w tykwy. Dzięki takim spotkaniom uświadamiamy sobie, że tak wygląda ich prawdziwy świat i nie przebierają się na potrzeby turystów.

Następne 4 dni to droga przez różne odmiany lasu deszczowego, przez bagna oraz kładki po przewróconych drzewach. Po drodze nocujemy pod skałą, gdzie woda spływająca ze szczelin totalnie przemoczyła nam śpiwory, wszystkie ubrania, a na koniec plecaki. Po drodze mijaliśmy wioskę Pondobille, która była jedynym miejscem, gdzie dzieci okazały się nieprzyjemne (aż musiał interweniować nasz przewodnik). Na koniec docieramy do Yomote i pierwszy raz śpimy w dużym domostwie charakterystycznym dla plemienia Danii. W domach plemion Dani znajduje się specjalne miejsce wydzielone dla świń.

Nasza wyprawa miała miejsce w porze suchej, a mimo to padało 70% czasu. Prawie tyle samo spędziliśmy w błocie. Rommy powiedział, że w górzystych terenach rzadko zdarzają się okresy bez deszczu. Chłodny, górski klimat z dużą ilością opadów powoduje, że przez cały trekking nie mieliśmy problemów z dostępem do wody. Natomiast na terenach nizinnych, bardziej upalnych (np.: wśród Korowai) dostęp do wody pitnej jest trudny.

Z naszym przewodnikiem żegnamy się w mieszanych nastrojach. Trekking wyszedł świetnie, ale pojawiło się między nami spięcie w kwestii drogi powrotnej (zawsze warto dobrze uzgodnić przebieg wyprawy). Pomimo tej sytuacji Rommy jest godny polecenia, jest naprawdę bardzo doświadczony i doskonale zna swoje państwo – Papuę Zachodnią.

Filmik z naszej drogi, niestety w bardzo słabej jakości, ale w pewnym stopniu oddaje charakter trekkingu po Papui Zachodniej