Indonezja

Państwo składające się z ponad 17 000 wysp leżących na długości pięciu tysięcy kilometrów wzdłuż równika. Wyspiarskość Indonezji sprzyja ogromnym zróżnicowaniem etnicznym. W zasadzie każda z większych wysp posiada swój odrębny język, nie wspominając o dialektach. Podróżując wzdłuż Jawy, Bali, Lomboku, Sumbawy, Flores, Lembaty zauważa się różnice w wyglądzie, jak i wyznaniu ludzi.

Indonezję zwiedzamy w 2012 roku.

Lot:

Najpierw polecieliśmy z Budapesztu do Kuala Lumpur za 618 $, 2175 zł liniami EgyptAir, z przesiadkami w Kairze i w Bangkoku. Następnie przelot z KL do Jakarty kosztował 46$. Transport po i między wyspami promy ok 150zł

Po Indonezji poruszaliśmy się przede wszystkich autostopem, pierwszego autostopu spróbowaliśmy na drodze do wulkanu Bromo, a następnie do Kawah Ijen. Uznaliśmy, że jeżeli tak łatwo dotarliśmy do miejsc turystycznych to przemieszczanie się autostopem będzie bardzo sprawne. 

Noclegi

Postanowiliśmy rozstawiać namiot przed domami ludzi, a także pytać czy możemy przenocować u nich w domu. Finalnie większość nocy spaliśmy u spotkanych po drodze Indonezyjczyków.

Zwiedzanie:

Jawa

Dżakarta, miasto kolos, mające powyżej 20 mln mieszkańców. Taka liczba ludzi na niewielkim obszarze powoduje, że stolica jest zatłoczona, gwarna i zanieczyszczona.Turystyczne TOP 4 na Jawie: Borobudur (buddyjska świątynia powstała między rokiem 750, a 850 n.e.), Prambanan (świątynie hinduistyczne), Bromo zSemeru (chyba najbardziej znane indonezyjskie wulkany) oraz Kawah Ijen, czyli niesamowitą kopalnię siarki. Na nas największe wrażenie zrobiła właśnie kopalnia, a szczególnie spacer wokół krateru.

Pierwsza autostopowa przygoda zaczęła się od dojazdu do wulkanu Bromo, a potem do Kawah Ijen. I w tym momencie wszystko się zmieniło… Na Jawie rozstawialiśmy namiot przed domami ludzi, później zawsze zapraszano nas do domu.

Z Jawy pojechaliśmy na Bali.

Zwiedziliśmy południową część wyspy, która nas nie urzekła. Charakteru wyspie nadaje wszechobecna religia hindu oraz związane z nią dekoracje. Właśnie na Bali pierwszy raz spaliśmy w domu miejscowych, opowiemy… Na bali spróbowaliśmy również owocu salaka, absolutnie obowiązkowy do zjedzenia.

Lombok

Następnie popłynęliśmy na Lombok, gdzie wybraliśmy się na Gunung Rinjani (3726 m n.p.m).

Gunung Rinjani, który jest drugim najwyższym wulkanem w Indonezji. Rinjani jest niezwykle urokliwy, a klimatu dodaje jezioro wulkaniczne leżące u jego stóp. Na wulkan udaliśmy się samemu bez przewodnika i tragarzy. Jak to wygląda?

Zaczęliśmy trekking od strony Senaru, gdzie znajduje się siedziba parku (Rinjani Trek Center). W siedzibie zapytano nas o przewodnika i tragarzy na co pokazaliśmy mapę i plecaki. Usłyszeliśmy, że na własne ryzyko, ostatecznie możemy pójść sami. W takim razie szykujemy się do opłaty za wstęp i w drogę, a tu duże zaskoczenie. Otóż powiedziano nam, że nie możemy dokonać opłaty. Zdziwieni pytamy czemu? Nie możemy zapłacić za wstęp, jeżeli nas nie zarejestrują, nie zarejestrują cię jeżeli nie mamy przewodnika. Zatem plecak na plecy i ruszamy. Wracając drugą stroną (Sembalun Lawang) nie widzieliśmy żadnych bramek ze strażnikami parku.

Informacje praktyczne

Gunung Rinjani – na trekking od Senaru do Sembalun Lawang wystarczy spokojnie 2 i pół dnia. Nie polecamy rozpoczęcia wchodzenia na wierzchołek wulkanu w nocy (w sezonie wakacyjnym). Wschodzące słońce nie rozświetla jeziora wulkanicznego, gdyż widać tylko cień góry. Nie jest to Bromo, gdzie wschód słońca daje zupełnie niezapomniany widok zmieniających się barw sunących się po zboczach wulkanów. Kwestia wody – na „pos I” bez problemu, na „Pos II” wody brak, potem dopiero można ją znaleźć przy gorących źródłach. Idąc na własną odpowiedzialność (bez przewodnika i tragarzy) nie trzeba uiszczać żadnych opłat, ani za rejestrację, ani za wstęp.

Wspólna fota po zdobyciu Gunung Rinjani

Na trekkingi najlepiej zabrać ze sobą makaron z zupek chińskich (szybko gotujący), ryż, kapustę (warzywa), konserwy mięsne, zupki chińskie, chleb z dżemem, cukierki – taki zestaw to wystarczająca sprawa na dwa tygodnie trekkingu.

Gili Meno

Na Lomboku, gdy byliśmy w drodze do miejscowości Bayan postanowiliśmy popłynąć na jedną z małych wysepek. Padło na Gili Meno, leżącą w Archipelagu Małych Wysp Sundajskich. Wyspa jest bardzo popularnym miejscem do snorkelingu. Podczas naszego pobytu Gili Meno nie cieszyła się jeszcze tak dużą popularnością, mogliśmy tam odpocząć od zwrotów: „hallo mister” oraz “how are you?”

Czas na Sumbawę i zdobycie wulkanu Tambora

Sumbawa – sucha wyspa skrywająca skarby, gdzie w górach kryje się wiele złota. Na Sumbawie chcieliśmy zdobyć Tamborę. Jest to słynny wulkan,  który w dniu 10 kwietnia 1815 roku spowodował jedną z najpotężniejszych erupcji w dziejach. Przed wybuchem mógł mierzyć około 4200 m n.p.m., a po erupcji – 2850 m n.p.m. Nic więc dziwnego, że rok 1816 określa się rokiem bez lata. Poniżej mapka Lomboku i Sumbawy.

Gunung Tambora

Na wulkan wchodzimy całkiem sprawnie popularnym szlakiem, jednak duże problemy pojawiają się przy zejściu. Decydujemy się na drogę powrotną po przeciwnej stronie, gdzie nie było żadnej ścieżki. Jak się później okazało nie był to najlepszy pomysł.

Problematyczny powrót z wulkanu

Z wysokości krateru, trasa zejścia wyglądała całkiem nieźle. Jednak z bliska pojawiły się: krzewy z kolcami, wąwozy z pionowymi skałami, gęsty las, brak wody, no i przede wszystkim brak szlaku. Po pierwszym 900- metrowym zejściu musieliśmy zawrócić, drugi raz zawróciliśmy po 400 metrach. Stwierdziliśmy, że czas na trzecią i ostatnią próbę.

Następnego dnia trafiamy do gęstego lasu. Po 5 godzinach pokonywania wąwozów docieramy do pionowego urwiska, które wspaniale zwieńczyło naszą trasę przez dżunglę. Po kolejnym przymusowym noclegu znowu wracamy do wysokości lasu i próbujemy przejść przez gęste krzaki. Po ich pokonaniu schodzimy do wąwozu i po jakimś czasie zdajemy sobie sprawę, że dnem wyschniętej rzeki dotrzemy do pionowych ścian, gdzie w porze deszczowej podziwialibyśmy wodospad. Tak się dokładnie stało. Plecaki spuściliśmy na linie i bez dodatkowego ciężaru pokonaliśmy skały. Niestety kolejna przeszkoda miała już około 20 metrów wysokości, więc znowu pozostała nam walka z krzakami, kolcami, trzcinami, coraz głębsze trzciny, aż w końcu dotarliśmy do sawanny. Tu już udało się znaleźć jakąś ścieżkę. Mogliśmy odetchnąć i spędzić kolejną nieplanowaną noc. Zejście z wulkanu trwało ostatecznie 2 i pół dnia zamiast sześciu godzin. Wody zabrakło nam pod koniec pierwszego dnia, a wbite kolce wychodziły przez ponad rok.

W porze suchej, na oficjalnej trasie, wodę można nabyć tylko na pierwszym postoju „pos I”, niestety wyżej rzeka całkowicie wysycha. Na „pos II” również nie znajdziemy wody. Schodząc z wulkanu drugą stroną trzeba wziąć pod uwagę, że także brakuje tam wody. Nam udało się znaleźć ledwo płynący strumień w lesie, do którego przypadkiem zboczyliśmy.

Flores

Następna wyspa, na którą popłynęliśmy to Flores, na której zwiedziliśmy tarczowy wulkan Kelimutu.

Kelimutu, gdzie na wysokości 1639 m n.p.m. znajdują się trzy kolorowe jeziorka. Wydzielające się gazy wulkaniczne, a następnie reakcje chemiczne zachodzące w skałach i wodzie powodują zmiany koloru wody. Jeziora Kelimutu regularnie zmieniają swoje barwy. Jezioro położone najbardziej na zachód nosi nazwę Tiwu Ata Mbupu (Jezioro starych ludzi), środkowe – Tiwu Nuwa Muri Koo Fai (Jezioro chłopców i dziewcząt), a wschodnie – Tiwu Ata Polo (jezioro złych duchów). Na Kelimutu jedziemy z wioski Moni, gdzie bez problemu złapiemy transport. Warto ruszyć wcześnie rano, ponieważ wieczorem schodzące mgły mogą zasłonić widoki. 

Znów pojawiliśmy się na Flores i wylądowaliśmy u Renolda. A że to wyspa katolicka, to się porobiło. Upiliśmy się miejscowym bimbrem, a to nie koniec krępujących sytuacji. Na Flores widzieliśmy wiele grobów bezpośrednio przed domami, są to miejsca pochówku rodziny, jak i miejsca modlitw. Tego wieczora rodzina opłakiwała śmierć bliskiej osoby przed nagrobkiem, o czym gospodarz na początku nam nie powiedział. Dodatkowo Renold zachęcał nas do zakrapianego poczęstunku w środku. Następnego ranka obudziliśmy się w małym busie. Jak się okazało nasz gospodarz był kierowcą i jechał z pasażerami, w tym z nami. Powiedzieliśmy, że niestety zapomnieliśmy zabrać jednego z plecaków od niego z domu, na co Renold natychmiast zawrócił, nie zważając na to, że wiezie innych do pracy.

Nasza następna wyspa to Lamalera. Przez całą wyspę Flores podróżowaliśmy stopem. Wszędzie doświadczaliśmy ogromnej gościnności. Zatrzymaliśmy policję na stopa i … jako goście spaliśmy na komisariacie. Następnego dnia policjanci podwieźli nas około 400 km, oczywiście w zestawie z obiadem. W Maumere czekaliśmy na kolejnych bezinteresownych, którzy nas ze sobą zabiorą. Znowu trafiliśmy na policjantów, którzy oczywiście chcieli podjechać do knajpy. Zjedliśmy deser, ale było z nim tak, że policjanci kupili nam obiad, a my chcieliśmy w podzięce deser. Ostatecznie nie pozwolili zapłacić za nic. Tak dojechaliśmy na sam koniec Flores. Chyba nie muszę pisać, że jak się dowiedzieli, że nie mamy zaplanowanego noclegu to zaproponowali nocleg u nich w samochodzie, w którym sami też spali.

Lembata, Lamalera

Z Flores popłynęliśmy na Lembatę. Na tej wyspie udaliśmy się do wioski Wielorybników – Lamalery.

Odwiedzamy Lamalerę

Lamalera jest miejscem absolutnie niesamowitym. Tutaj człowiek zderza się z niemożliwym, nie korzystając z najnowszych technologii poluje na największe zwierzęta w historii świata. Za pomocą bambusowego harpuna poluje na wieloryby.

Wielorybnicy podpływają łodzią napędzaną siłą mięśni, następnie ustawiają dwie łodzie równolegle i w momencie wynurzenia zwierzęcia rzucają się na nie. Trzymają wbity harpun i czekają aż ich zdobycz padnie. Jak się dowiedzieliśmy, wielorybnicy w ciągu roku wyławiają 10 wielorybów, 12 orek, codziennie delfiny oraz mnóstwo innych morskich stworzeń. Podobno zdarzają się sytuacje, że wieloryb ciągnie ich za sobą setki kilometrów w morze, nawet do wybrzeży Australii.

Niestety nie mieliśmy możliwości obejrzeć polowania na ogromne ssaki. Wielorybnicy obchodzili święta i nie polowali przez 5 dni.

Będąc na Lembacie do Lamalery można dojechać autobusem, który startuje około godziny 9. Później można dotrzeć ciężarówką, która kursuje dwa razy dziennie. Koszt 35000 Rp, 40 km pokonuje się 3,5 h.

Wyspa Komodo

Z miejscowości Labuan Bajo popłynęliśmy na wyspę Komodo do Komodo National Park. Zwiedzając rezerwat możecie być pewni, że spotkacie smoki z Komodo, ponieważ znajdują się wszędzie. Nie czuliśmy się zagrożeni obecnością waranów, ale trzeba mieć na uwadze, że ich ślina zawiera jad.

Na temat dotarcia do smoków z Komodo wszędzie widnieją informacje, że dołączenie się do już wybierających się tam ludzi znacznie obniża koszty. Jest to jak najbardziej prawdą, jednak czasami nie jest to możliwe (nie pasujące terminy). Wtedy polecam bezpośrednią rozmowę z rybakami w porcie, gdzie można wynegocjować połowę ceny agencji.

Warany z Komodo lubią dobrze wyjść na zdjęciach

Komodo National Park – ostatnie miejsce, które odwiedziliśmy w Indonezji.

Z Komodo już tylko droga powrotna, w której musieliśmy się mocno śpieszyć na zarezerwowany samolot do Singapuru. Powrót urozmaicony tylko ponownym spotkaniem z Joe i jego żoną- Dianą, tym razem w jego domu rodzinnym w Sumbawie Besar. Gościna nie do opisania. Bardzo zmartwiliśmy Dianę tym, że nie możemy zostać na noc ze względu na zarezerwowany lot. Jednak nasi gospodarze znaleźli na to sposób – kupili nam bilety na ekspresowe połączenie autobusem z Sumbawy Besar do Mataram (stolicy Lomboku). Szok. Dzięki temu mogliśmy ruszyć dopiero nad ranem.

Jeszcze musimy wspomnieć, że gdy jechaliśmy stopem ciężarówką, ja siedziałem na pace, a Emila w środku. Kierowca tak bardzo obawiał się, że będzie mi za gorąco, że zadzwonił do znajomego jadącego innym samochodem, aby ten poczekał na nas pół godziny. Gdy dotarliśmy do towarzysza naszego kierowcy zmieniliśmy się samochodami, tak żeby naszej dwójce udało się pomieścić w środku. Po prostu… Indonezja.

Nasze historie z wyjazdu

Co najbardziej nas zaskoczyło na wyjeździe? Przede wszystkim niesamowita gościnność i otwartość Indonezyjczyków. Teraz chcemy was zabrać w podróż autostopem po Indonezji…

W miejscowości Klungkung siedzieliśmy zrezygnowani na krawężniku wiedząc, że po zmroku ciężko ze stopem. Nagle zatrzymał się motocyklista. Zdziwiony, tym że siedzimy przy drodze w środku miasta, zaprosił nas do siebie do domu. Dostaliśmy pokój, prysznic, kolację i śniadanie, To był nasz pierwszy nocleg u miejscowych.

Za Sumbawą Besar poznajemy Joe. Pojechaliśmy do jego rodziny, gdzie zostaliśmy niesamowicie ugoszczeni. Poza obiadem i noclegiem ojciec Joe podarował nam po 100.000 rupii na dalszą podróż. Następnego dnia Joe odwiózł nas w kierunku wulkanu Tambory i powiedział, żebyśmy wrócili w drodze powrotnej, co też zrobiliśmy.

Na Flores na stopa zatrzymaliśmy… policję i spaliśmy na komisariacie. Następnego dnia policjanci odwieźli nas około 400 km, oczywiście w zestawie z obiadem. W Maumere czekaliśmy na kolejnych bezinteresownych, którzy nas zabiorą i znowu trafiliśmy na policjantów (tym razem w cywilu). Razem dojechaliśmy na sam koniec Flores. Chyba nie muszę pisać, że jak się dowiedzieli, że nie mamy zaplanowanego noclegu to zaproponowali nocleg… u nich w samochodzie, w którym sami też spali!

Gdy wracaliśmy z Lamalery (ponownie na Flores) miała miejsce ciekawa rozmowa. Jako, że nauczyłem się trochę indonezyjskiego, spróbowałem zagadać do innego pasażera w autobusie: kami tidur kamu rumah (my śpimy twój dom). Odbiorca tych słów nie do końca mnie zrozumiał, więc powtórzyłem. Wtedy przyjął moje słowa do wiadomości, zadzwonił do brata i spanie załatwione. W domu były tylko dwa łóżka, jedno dla rodziców, a drugie dla… nas. Pan z autobusu przenocował na fotelu. Rano tradycyjnie śniadanie i uścisk dłoni.

Na Flores wylądowaliśmy u Reynolda, a że to wyspa katolicka, to się porobiło. Upiliśmy się miejscowym bimbrem, ale to nie koniec krępujących sytuacji. Na Flores widzieliśmy wiele grobów bezpośrednio przed domami, są to miejsca pochówku rodziny, jak i miejsca modlitw. Tego wieczora rodzina Reynolda opłakiwała śmierć bliskiej osoby przed nagrobkiem, o czym gospodarz nas nie poinformował. Następnego ranka obudziliśmy się w małym busie, jak się okazało Reynold był kierowcą, i odwoził pasażerów do pracy.. Powiedzieliśmy, że niestety zapomnieliśmy zabrać jednego z plecaków od niego z domu, na co Reynold natychmiast zawrócił, nie zważając na resztę pasażerów.

Gdy czekaliśmy już po ciemku na kolejną podwózkę, podszedł Dominic. Mówi, że o tej porze już ciężko z transportem i zaprasza do siebie. Ma skromny dom, ale będzie zadowolony, jeżeli go odwiedzimy. Z rana bardzo nas przepraszał, że nie zdążył podać nam śniadania, ale to tylko dlatego, że załatwił nam dalszy transport, a kierowca nie może już dłużej czekać.

Odwiedzamy ponownie Joe, gościna nie do opisania. Bardzo zmartwiliśmy Dianę tym, że nie możemy zostać na noc ze względu na to, że spieszymy się na zarezerwowany lot. Nasi gospodarze znaleźli rozwiązanie – kupili nam bilety na ekspresowe połączenie autobusem z Sumbawy Besar do Mataram (stolicy Lomboku). Szok. Dzięki temu mogliśmy ruszyć dopiero nad ranem.

Musimy wspomnieć, że gdy jechaliśmy stopem ciężarówką po Bali, ja siedziałem na pace, a Emila w środku. Kierowca tak bardzo obawiał się, że będzie mi za gorąco, że zadzwonił do znajomego jadącego innym samochodem, aby ten poczekał na nas pół godziny. Gdy dotarliśmy do towarzysza naszego kierowcy zmieniliśmy się samochodami, tak żeby naszej dwójce udało się pomieścić w środku. Po prostu… Indonezja.